Nieopodal malowniczych plaż Costa de la Luz w prowincji Kadyksu, na majestatycznym wzgórzu wznoszącym się 190m n.p.m. znajduje się miasteczko Vejer de la Frontera. Jest to miejscowość magiczna, dumnie górująca bielonymi fasadami domów kontrastujących z turkusowym zazwyczaj niebem. Między jego wąskimi i stromymi uliczkami kryją się prawdziwe perły wśród ukwieconych andaluzyjskich patio. Można pokusić się o stwierdzenie, że mauretański duch unosi się nad miasteczkiem, przenikając nieprzerwanie od czasów średniowiecznych wgłąb jego architektury, tradycji, kultury i gastronomii. Zapraszam na relacje z prawdziwego andaluzyjskiego pueblo z 1001 nocy i jego okolic.
Piątkowe popołudnie. Torba spakowana, aparat fotograficzny również, kluczyki do samochodu w dłoni. Tylko deszczowa pogoda w to lutowe popołudnie, od kilku tygodni z resztą panosząca się nad Andaluzją nie nastraja do spędzenia weekendu poza domem. Liczyłam jednak, iż ulewne deszcze pozostaną wraz z mijanymi kolejnymi wioskami prowincji Sewilli, a zblizając się do Wybrzeża Światła (Costa de la Luz) w prowincji Kadysku, wyjrzy wreszcie słońce. W końcu, według wszelkich przewodników, na Costa de la Luz słońce świeci ponad 310 dni w roku! Pogoda okazała się jednak bezlitosna, co i tak nie przekreśliło planów delektowania się Vejer de la Frontera i jego okolic przez kolejnych kilka dni.
Po półtoragodzinnej jeździe samochodem w uciążliwym deszczu, radio zaczyna odbierać jedną z marokańskich stacji. To dobry znak. Z poprzedniej wizyty w Vejer pamiętamy, że oznaczało to nieuchronne zbliżanie się do celu. Podkręcamy rytmiczne dźwięki muzyki raϊ i powoli wjeżdżamy 200 metrów pod górę by dotrzeć w końcu do Vejer de la Frontera.
Zarezerwowany hotel znajduje się w centralnym punkcie miasta, na Placu Hiszpańskim (Plaza de España). Po środku placu, niemal na wprost wejścia do recepcji warto zobaczyć fontannę z sewilijskimi azulejos (kafelkami o charakterystycznym wzornictwie. Fotografia poniżej), jeden z symboli miasta. Hotel natomiast, Casa del Califa, słynie z dwóch rzeczy: wystroju typowo mauretańskiego i wyśmienitej orientalnej restauracji. Restauracja El Jardin del Califa jest tak popularnym miejscem, iż w sezonie ciężko jest dostać stolik bez wcześniejszej rezerwacji.
Kilka dni temu znalazłam w prasie ogłoszenie dotyczące darmowych promocyjnych zajęć z TauroPilates. Zaraz, zaraz- pomyślałam- pilates to mniej więcej wiem co to jest, ale tauro-pilates? W końcu po hiszpańsku tauro- to coś związanego z bykiem/korridą. A więc: byko-pilates? :)
Dla niewtajemniczonych, podam za Wikipedią definicję pilates: ´´system ćwiczeń fizycznych wymyślony na początku XX w. przez Niemca JH Pilatesa, którego celem miało być rozciągnięcie i uelastycznienie wszystkich mięśni ciała. System pilates to połączenie jogi, baletu i ćwiczeń izometrycznych. Wg założeń Pilatesa metoda ta przyczyniać się ma do: wzmocnienia mięśni bez ich nadmiernego rozbudowania, odciążenia kręgosłupa, poprawy postawy, uelastycznienia ciała, obniżenia poziomu stresu oraz ogólnej poprawy zdrowia osób ćwiczących´´.
Hiszpania, jako kreatywny naród kochający korridę, wymyśliła wariacje na temat pilatesu, a więc ćwiczenia fizyczne wykorzystujące ruchy i gesty stosowane przez toreadorów podczas korridy! Nie wiem na ile jest to zabieg marketingowy, a na ile faktycznie można wzmocnić organizm, jednak coś mi się wydaje, że skorzystam z darmowej oferty...Ot, choćby dlatego, by poznać część ´´artystyczną´´ korridy, bo jak pewnie wiedzą moi Czytelnicy, za samą ideą walk byków zdecydowanie nie jestem.
Jak zapewne wielu moich Czytelników zdążyło zauważyć, bardzo lubię porównywać polskie zwyczaje z tymi, które poznaję tu, w Andaluzji. I z reguły okazuje się, że to, co celebruje się, i w jaki sposób się to tu robi, ma niewiele wspólnego z naszym polskim świętowaniem.
Żeby tradycji, ale tej mojej, blogowej, stało się zadość, dziś porównam pielgrzymkę do El Rocío z pielgrzymką do Częstochowy, by następnie opowiedzieć o sobotnim pobycie na Dzikim Zachodzie...to znaczy w El Rocío:) Przypominam tylko, że jest to druga część opowieści; kto nie miał okazji zapoznać się z pierwszą, zapraszam tutaj.
Wyobraźmy sobie Częstochowę 15 sierpnia. Jasna Góra. Morze turystów zawitało już do sanktuarium. Najważniejszy dzień dla pielgrzymów z całej Polski. I oto nadchodzi punkt kulminacyjny. Pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej staje kilkuset mieszkanców miasta, by na znak, biegiem, skacząc po sobie, depcząc się, przepychając, uderzając łokciami, wziąźć do rąk obraz i nieść go przez kilkanaście godzin po mieście. Są ranni, podeptani, ale wszyscy mają niebywale szczęśliwe miny.
Żeby tradycji, ale tej mojej, blogowej, stało się zadość, dziś porównam pielgrzymkę do El Rocío z pielgrzymką do Częstochowy, by następnie opowiedzieć o sobotnim pobycie na Dzikim Zachodzie...to znaczy w El Rocío:) Przypominam tylko, że jest to druga część opowieści; kto nie miał okazji zapoznać się z pierwszą, zapraszam tutaj.
Wyobraźmy sobie Częstochowę 15 sierpnia. Jasna Góra. Morze turystów zawitało już do sanktuarium. Najważniejszy dzień dla pielgrzymów z całej Polski. I oto nadchodzi punkt kulminacyjny. Pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej staje kilkuset mieszkanców miasta, by na znak, biegiem, skacząc po sobie, depcząc się, przepychając, uderzając łokciami, wziąźć do rąk obraz i nieść go przez kilkanaście godzin po mieście. Są ranni, podeptani, ale wszyscy mają niebywale szczęśliwe miny.
Marzec 2007. Moje pierwsze Semana Santa w Sewilli. Minął zaledwie tydzień od przeprowadzki do stolicy Andaluzji. Wszytko wokół wydaje się ciągle obce, inne, dziwne, choć zarazem fascynujące: otoczenie, ludzie, zapachy, język. Na dodatek miasto żyje wydarzeniem- obchodami Wielkiego Tygodnia-o którym miałam tylko mgliste pojęcie.
Sewilla wyglądała zupełnie inaczej niż jeszcze tydzień wcześniej: niekończące się tłumy w centrum, pokutnicy poprzebierani w dziwne stroje, zapach kadzidła. Nawet większość sewilijskich firm pozwala wyjść swoim pracownikom o 14:00. Postanawiam więc wtopić się w otoczenie, by tak jak setki tysięcy osób, przeżyć ten tydzień oglądając procesje.
Bez specjalnych przygotowań, ruszam w miasto. Jest Niedziela Palmowa. I...katastrofa! Za radą hiszpańskich znajomych, ubrałam się bowiem bardzo elegancko, wkładając nawet wbrew przywyczajeniom buty na obcasach. W końcu skoro mieszkam w Sewilli, chciałam wyglądać jak tubylcy, a nie jak turyści w kolorowych szortach i sandałkach. Okazało się jednak, że miałam niewielkie pojęcie o tym, co mnie czeka. Gdybym wiedziała...buty na obcasie byłyby ostatnią rzeczą, którą bym ubrała! Zastanawiam się, jak tutejsze kobiety wytrzymują kilkanaście godzin chodzenia na szpilkach po nierównych i wyboistych uliczakach!
Nie ma kreacji bardziej hiszpańskich niż tych związanych z flamenco.
Kobiece stroje zwykle kojarzymy z długimi sukniami z falbanami w ostrych odcieniach czerwieni i pomarańczy. Nie brakuje też dodatków: ogromnych kwiatów wpinanych we włosy, różnokolorowych grzebieni, długich kolczyków, korali i chust.
Moda flamenco, mimo iż datowana jest na ponad sto lat, rozkwita każdego roku innymi krojami, kolorami, wzorami i dodatkami.
Na kilka miesięcy przed największą tygodniową fiestą Andaluzji- Ferią de Abril, w sewilijskim Pałacu Kongresów przez kilka dni odbywają się jedyne na świecie Międzynarodowe Targi Mody Flamenco (SIMOF). Sewilla staje się prawdziwą stolicą mody...Mody flamenco.
Po raz pierwszy w tym roku była okazja zobaczyć, jakie wzory będą królowały przez kolejne miesiące. Mimo, iż nie wszystkich jest stać na prezentowane tam markowe stroje, tysiące kobiet udaje się na nie w poszukiwaniu inspiracji dla sukni, którą same uszyją.
Istna feria barw, wzorów i dźwięków, bo, jak przystało na tematykę Targów, nie brakuje w tle pasjonujących rytmów flamenco.
50.000 odwiedzających w ciągu 4 dni, 27 pokazów, 1200 strojów flamenco, ponad 90 wystawców i 31 projektantów mody- tak możnaby podsumować zakończony pod koniec stycznia br. targi SIMOF 2010.
Pilar Vera: www.pilarvera.com
Pol Nuñez: www.polnunez.com
Margerita Freire: www.margeitafreire.com
Curro Duran: www.curroduran.com
Loli Vera: www.modalolivera.com
Melisa Lozano: www.melisalozano.com